Nie każdy film może być dobry –
bo czym byłyby wtedy filmy dobre, gdyby nie było filmów słabych? Unikaty straciłyby
swoją niepowtarzalną moc. Jak byśmy żyli my, kinomaniacy, bez satysfakcji z
odkrywania wyróżniających się perełek, nieoszlifowanych diamentów, gdyby
wszystko prezentowało tę samą jakość? Zgroza, sama myśl wydaje się okropna. Aktualnie repertuar kinowy
prezentuje się wyjątkowo nędznie (naprawdę, chociaż mogę chodzić na seanse za
darmo, poważnie zastanawiałam się, czy jest sens wychodzić z domu), dlatego
wybrałam się na tę brytyjską produkcję sci-fi by miło spędzić czas, chrupiąc
popcorn i oglądając cokolwiek, bez większych nadziei na zaskakującą jakość. Efekt? Przynajmniej
się nie rozczarowałam.
„Imperium robotów” ewidentnie
inspiruje się kinem hollywoodzkim, tym monstrualnych rozmiarów za wielkie
pieniądze, gwiazdorskim i efektownym. Chociaż nie wiem nawet, czy czasownik,
którego użyłam, jest odpowiedni. To niemal klon schematycznego amerykańskiego
blockbustera. Niemal, bo gołym okiem widać jednak, że jest to wersja
biedniejsza, europejska, bez fortuny władowanej przez ogromne studio. Ubogi brat
bliźniak zza morza. Zasady gry pozostały jednak takie same – nikogo nie
obchodzi co, jak i dlaczego, ważne że bohaterowie biegają, krzyczą, walczą,
strzelają, antagonista jest czarny jak smoła właściwie nie wiadomo dlaczego,
nikt nie próbuje niczego zrozumieć, nie ma genezy. Nieważne, drodzy państwo,
nie to się liczy, nie o to tu chodzi. „Imperium robotów” to familijne kino
akcji, idealne na filmowe popołudnie w Polsacie (który sponsoruje polską dystrybucję i dubbing - porównanie chyba trafne). Bardzo fiction, właściwie w ogóle
science.
Gillian Anderson jest po prostu żenująca,
bądźmy szczerzy. Dobrze, fakt, jej rola jest rozpisana beznadziejnie, nie ukrywam, ale
aktorka z jej dorobkiem powinna tchnąć w szablonową, papierową postać
zatroskanej matki trochę życia, zainteresować, przekonać co do autentyczności jej emocji, uzasadnionych zresztą okolicznościami. Powinna? Doprawdy? Ben Kingsley w roli zła
wcielonego i przeklętego kolaboranta również nie jest zbyt przekonujący. Gdyby nie jego niegodziwe uczynki, nie
pomyślałabym, że ten pocieszny dziadzio snujący się bezwolnie po ekranie ma
takie niecne zamiary. Żadnej charakterystyczności. Oby ta rola była dla aktora potknięciem, wpadką, wypadkiem przy pracy (lub efektem bardzo niskiej gaży...). Najlepiej z całej obsady spisuje się chyba Milo Parker ze
swoją dziecięcą spontanicznością. Ale świat filmowy widział już lepsze role
juniorów. Podsumowując, jest miernie. Bardzo miernie.
Fabuła jest kiepska. Ile to już
razy amerykańskie dzieciaki ratowały świat przed nieuchronną zagładą? Tutaj nie odnajdziemy
żadnych zaskakujących wątków czy rozwiązań. Dla fanów efektów specjalnych
również nie przygotowano gratki. Wszystko jest na równym, słabym poziomie. Główny bohater nagle zdobywa zdumiewające moce, dzięki którym zło pada przed nim na kolana, dlaczego? Cholera, wszystko musicie wiedzieć? Domyślcie się. A
może, szanowni twórcy, wystarczyłoby skupić się bardziej na intrygującej
historii, zagrać z widzem w intelektualną grę, pozwolić mu poznać świat maszyn
i stłamszonych ludzi, zagłębić się w niego, zamiast oferować mu po raz kolejny
nieciekawą przygotówkę? Może i tak, ale nie każdy film musi być dobry. Ten nie
jest.
Jeśli znajdziecie online dobrą
wersję tego filmu, jak najbardziej polecam niedzielny seans z rodziną. Ewentualnie gdy zaproponuje wam go program telewizyjny. Nie
musicie oglądać tej propozycji w skupieniu, jeśli wyjdziecie na chwilę
sprawdzić, czy popcorn w mikrofalówce aby się nie spalił, nie wpłynie to nijak
na odbiór seansu. Do kina jednak iść nie warto. Szkoda pieniędzy.
Moja ocena: 3/10