piątek, 7 sierpnia 2015

Imperium robotów: Bunt człowieka (2014)

Nie każdy film może być dobry – bo czym byłyby wtedy filmy dobre, gdyby nie było filmów słabych? Unikaty straciłyby swoją niepowtarzalną moc. Jak byśmy żyli my, kinomaniacy, bez satysfakcji z odkrywania wyróżniających się perełek, nieoszlifowanych diamentów, gdyby wszystko prezentowało tę samą jakość? Zgroza, sama myśl wydaje się okropna. Aktualnie repertuar kinowy prezentuje się wyjątkowo nędznie (naprawdę, chociaż mogę chodzić na seanse za darmo, poważnie zastanawiałam się, czy jest sens wychodzić z domu), dlatego wybrałam się na tę brytyjską produkcję sci-fi by miło spędzić czas, chrupiąc popcorn i oglądając cokolwiek, bez większych nadziei na zaskakującą jakość. Efekt? Przynajmniej się nie rozczarowałam.


Imperium robotów” ewidentnie inspiruje się kinem hollywoodzkim, tym monstrualnych rozmiarów za wielkie pieniądze, gwiazdorskim i efektownym. Chociaż nie wiem nawet, czy czasownik, którego użyłam, jest odpowiedni. To niemal klon schematycznego amerykańskiego blockbustera. Niemal, bo gołym okiem widać jednak, że jest to wersja biedniejsza, europejska, bez fortuny władowanej przez ogromne studio. Ubogi brat bliźniak zza morza. Zasady gry pozostały jednak takie same – nikogo nie obchodzi co, jak i dlaczego, ważne że bohaterowie biegają, krzyczą, walczą, strzelają, antagonista jest czarny jak smoła właściwie nie wiadomo dlaczego, nikt nie próbuje niczego zrozumieć, nie ma genezy. Nieważne, drodzy państwo, nie to się liczy, nie o to tu chodzi. „Imperium robotów” to familijne kino akcji, idealne na filmowe popołudnie w Polsacie (który sponsoruje polską dystrybucję i dubbing - porównanie chyba trafne). Bardzo fiction, właściwie w ogóle science.



Gillian Anderson jest po prostu żenująca, bądźmy szczerzy. Dobrze, fakt, jej rola jest rozpisana beznadziejnie, nie ukrywam, ale aktorka z jej dorobkiem powinna tchnąć w szablonową, papierową postać zatroskanej matki trochę życia, zainteresować, przekonać co do autentyczności jej emocji, uzasadnionych zresztą okolicznościami. Powinna? Doprawdy? Ben Kingsley w roli zła wcielonego i przeklętego kolaboranta również nie jest zbyt przekonujący. Gdyby nie jego niegodziwe uczynki, nie pomyślałabym, że ten pocieszny dziadzio snujący się bezwolnie po ekranie ma takie niecne zamiary. Żadnej charakterystyczności. Oby ta rola była dla aktora potknięciem, wpadką, wypadkiem przy pracy (lub efektem bardzo niskiej gaży...). Najlepiej z całej obsady spisuje się chyba Milo Parker ze swoją dziecięcą spontanicznością. Ale świat filmowy widział już lepsze role juniorów. Podsumowując, jest miernie. Bardzo miernie.



Fabuła jest kiepska. Ile to już razy amerykańskie dzieciaki ratowały świat przed nieuchronną zagładą? Tutaj nie odnajdziemy żadnych zaskakujących wątków czy rozwiązań. Dla fanów efektów specjalnych również nie przygotowano gratki. Wszystko jest na równym, słabym poziomie. Główny bohater nagle zdobywa zdumiewające moce, dzięki którym zło pada przed nim na kolana, dlaczego? Cholera, wszystko musicie wiedzieć? Domyślcie się. A może, szanowni twórcy, wystarczyłoby skupić się bardziej na intrygującej historii, zagrać z widzem w intelektualną grę, pozwolić mu poznać świat maszyn i stłamszonych ludzi, zagłębić się w niego, zamiast oferować mu po raz kolejny nieciekawą przygotówkę? Może i tak, ale nie każdy film musi być dobry. Ten nie jest.



Jeśli znajdziecie online dobrą wersję tego filmu, jak najbardziej polecam niedzielny seans z rodziną. Ewentualnie gdy zaproponuje wam go program telewizyjny. Nie musicie oglądać tej propozycji w skupieniu, jeśli wyjdziecie na chwilę sprawdzić, czy popcorn w mikrofalówce aby się nie spalił, nie wpłynie to nijak na odbiór seansu. Do kina jednak iść nie warto. Szkoda pieniędzy.

Moja ocena: 3/10


sobota, 1 sierpnia 2015

Z dala od zgiełku (2015)

Po obejrzeniu „Z dala od zgiełku” Vinterberga (to naprawdę ten koleś od „Polowania”?)  na usta cisnął mi się jeden celny komentarz – Keira Knightley. W niemal każdym kadrze, każdym geście, szczerym, nieco neurotycznym uśmiechu Carey Mulligan widziałam jej koleżankę po fachu. Zdarta skóra, nawet podobieństwo wizualne jest uderzające. Widać, że królowa kina kostiumowego (a do tego miana zdaje się pretendować Knightley – przypomnijcie sobie jej kreacje Anny Kareniny, Elizabeth Swann, Elizabeth Bennett, królowej Ginewry czy księżnej Georgiany; ale przecież na tym lista się nie kończy) utarła już pewien motyw, szlak, którym podążają inne aktorki wcielające się w role kobiet żyjących wiele dekad temu. Nie powiem, że to źle – nie bez powodu Keira ma tyle angaży do podobnych ról, ten patent widać się sprawdza, ten typ urody, gry aktorskiej. Na Mulligan również patrzyło się nadzwyczaj przyjemnie, gdy galopowała na koniu po rozległych pastwiskach, by pokazać, kto tu rządzi. Inspiracja emploi Keiry była wyraźna.

No właśnie. Ogromne połacie ziemi, lasy, urokliwe dworki, tętent kopyt i okrzyki pracowitych robotników o czołach zroszonych potem. „Z dala od zgiełku”, adaptację klasycznej powieści Thomasa Hardy’ego ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Odczuć możemy sielski klimat zawarty w prozie, dość skutecznie przeniesiony na ekran. Ta nastrojowość to niewątpliwy atut filmu, zważywszy, że nie przekroczono cienkiej granicy dzielącej seans od naiwności tudzież przesady. Całe szczęście. Możemy rozkoszować się dość wiernym ukazaniem realiów nieco odległych już czasów. Ach, ile romantyzmu w każdym kadrze!



Historia Bathsheby Everdene, czyli cała fabuła filmu spełnia kryteria zwykłego, kostiumowego melodramatu. Mamy nieco buntowniczą bohaterkę, dobrze wykształconą i oczywiście nadzwyczaj niezależną. Lubimy takie charyzmatyczne postaci, prawda? Nie bez powodu Katniss z „Igrzysk śmierci” odziedziczyła nazwisko po tej szacownej damie. Nie wydaje mi się, aby Bathsheba miała pragnienie zostać bojowniczką wolnościową i dzielną heroiną, ale obie panie mają wiele wspólnych cech. W naszym filmie kobieta jedynie dziedziczy dworek po stryju, a przy okazji wokół niej zakręca się coś w rodzaju miłosnej spirali. Trzech mężczyzn zabiega o względy zaradnej gospodarz – wierny, ubogi po stracie majątku Gabriel Oak (Matthias Schoenaerts), bogaty, dystyngowany, lecz nieco nieporadny uczuciowo William Boldwood (Michael Sheen) i namiętny, pewny siebie i władczy sierżant Francis Troy (Tom Sturridge). Kogo wybierze kobieta niezależna, pozornie pewna siebie, wewnętrznie spragniona miłosnych uniesień, jakiejś zmiany w życiu, szaleństwa… Cóż, płeć piękna to przewidywalny gatunek, prawda?



Przewidywalny jest również i dalszy ciąg historii. Ciężko jednak po kobiecej literaturze dziewiętnastego stulecia oczekiwać czegoś odmiennego. Wszystko oczywiście zmierza do dramatycznego punktu kulminacyjnego i pozytywnego zakończenia, przy którym każda z pań odetchnie z ulgą. Oceniać możemy relacje głównej bohaterki z każdym ze swoich adoratorów. Naprawdę przyjemnie patrzy się na ekranową parę Mulligan i Sturridge’a. Ich wspólne sceny obfitują we wskazane tutaj emocje, chemię, magnetyzm. Bez większych problemów jestem w stanie zrozumieć zauroczoną „czerwonym mundurem” pannę Everdene, która ulega niezaprzeczalnemu wdziękowi czarującego wojaka. Uczuć pomiędzy Mulligan a Schoenaertsem jednak nie widzę wcale. Dobrotliwy pasterz jest, i owszem, najlepszym przyjacielem Bathsheby, ale w miłość, którą niby darzy swoją panią, musimy uwierzyć z dialogów, nie gry aktorskiej. Wątek ten niesamowicie trącił mi fałszem, dlatego nagłe wtargnięcie na scenę przebojowego żołnierza w roli kochanka bohaterki było dla mnie nie lada zaskoczeniem i poprawiło ogólną ocenę filmu.



Dla pań lubujących się w skomplikowanych historiach miłosnych na tle zachodzącego słońca, z rżeniem konia w oddali, z delikatnym dźwiękiem pianina, jest to propozycja idealna. Nie ukrywam jednak, że w tej kategorii znajdą się pozycje znacznie lepsze. Tu widzimy sztampowy melodramat, klasyczny przedstawiciel gatunku, bez żadnych szczególnych zalet. Nie odmawiam mu jednak swojego uroku. Coś dla fanów, a raczej fanek gatunku, tylko i wyłącznie. Która z pań zakochała się pełnej namiętności scenie w lesie, z szablą w roli głównej, ręka w górę!


Moja ocena: 5/10