sobota, 1 sierpnia 2015

Z dala od zgiełku (2015)

Po obejrzeniu „Z dala od zgiełku” Vinterberga (to naprawdę ten koleś od „Polowania”?)  na usta cisnął mi się jeden celny komentarz – Keira Knightley. W niemal każdym kadrze, każdym geście, szczerym, nieco neurotycznym uśmiechu Carey Mulligan widziałam jej koleżankę po fachu. Zdarta skóra, nawet podobieństwo wizualne jest uderzające. Widać, że królowa kina kostiumowego (a do tego miana zdaje się pretendować Knightley – przypomnijcie sobie jej kreacje Anny Kareniny, Elizabeth Swann, Elizabeth Bennett, królowej Ginewry czy księżnej Georgiany; ale przecież na tym lista się nie kończy) utarła już pewien motyw, szlak, którym podążają inne aktorki wcielające się w role kobiet żyjących wiele dekad temu. Nie powiem, że to źle – nie bez powodu Keira ma tyle angaży do podobnych ról, ten patent widać się sprawdza, ten typ urody, gry aktorskiej. Na Mulligan również patrzyło się nadzwyczaj przyjemnie, gdy galopowała na koniu po rozległych pastwiskach, by pokazać, kto tu rządzi. Inspiracja emploi Keiry była wyraźna.

No właśnie. Ogromne połacie ziemi, lasy, urokliwe dworki, tętent kopyt i okrzyki pracowitych robotników o czołach zroszonych potem. „Z dala od zgiełku”, adaptację klasycznej powieści Thomasa Hardy’ego ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Odczuć możemy sielski klimat zawarty w prozie, dość skutecznie przeniesiony na ekran. Ta nastrojowość to niewątpliwy atut filmu, zważywszy, że nie przekroczono cienkiej granicy dzielącej seans od naiwności tudzież przesady. Całe szczęście. Możemy rozkoszować się dość wiernym ukazaniem realiów nieco odległych już czasów. Ach, ile romantyzmu w każdym kadrze!



Historia Bathsheby Everdene, czyli cała fabuła filmu spełnia kryteria zwykłego, kostiumowego melodramatu. Mamy nieco buntowniczą bohaterkę, dobrze wykształconą i oczywiście nadzwyczaj niezależną. Lubimy takie charyzmatyczne postaci, prawda? Nie bez powodu Katniss z „Igrzysk śmierci” odziedziczyła nazwisko po tej szacownej damie. Nie wydaje mi się, aby Bathsheba miała pragnienie zostać bojowniczką wolnościową i dzielną heroiną, ale obie panie mają wiele wspólnych cech. W naszym filmie kobieta jedynie dziedziczy dworek po stryju, a przy okazji wokół niej zakręca się coś w rodzaju miłosnej spirali. Trzech mężczyzn zabiega o względy zaradnej gospodarz – wierny, ubogi po stracie majątku Gabriel Oak (Matthias Schoenaerts), bogaty, dystyngowany, lecz nieco nieporadny uczuciowo William Boldwood (Michael Sheen) i namiętny, pewny siebie i władczy sierżant Francis Troy (Tom Sturridge). Kogo wybierze kobieta niezależna, pozornie pewna siebie, wewnętrznie spragniona miłosnych uniesień, jakiejś zmiany w życiu, szaleństwa… Cóż, płeć piękna to przewidywalny gatunek, prawda?



Przewidywalny jest również i dalszy ciąg historii. Ciężko jednak po kobiecej literaturze dziewiętnastego stulecia oczekiwać czegoś odmiennego. Wszystko oczywiście zmierza do dramatycznego punktu kulminacyjnego i pozytywnego zakończenia, przy którym każda z pań odetchnie z ulgą. Oceniać możemy relacje głównej bohaterki z każdym ze swoich adoratorów. Naprawdę przyjemnie patrzy się na ekranową parę Mulligan i Sturridge’a. Ich wspólne sceny obfitują we wskazane tutaj emocje, chemię, magnetyzm. Bez większych problemów jestem w stanie zrozumieć zauroczoną „czerwonym mundurem” pannę Everdene, która ulega niezaprzeczalnemu wdziękowi czarującego wojaka. Uczuć pomiędzy Mulligan a Schoenaertsem jednak nie widzę wcale. Dobrotliwy pasterz jest, i owszem, najlepszym przyjacielem Bathsheby, ale w miłość, którą niby darzy swoją panią, musimy uwierzyć z dialogów, nie gry aktorskiej. Wątek ten niesamowicie trącił mi fałszem, dlatego nagłe wtargnięcie na scenę przebojowego żołnierza w roli kochanka bohaterki było dla mnie nie lada zaskoczeniem i poprawiło ogólną ocenę filmu.



Dla pań lubujących się w skomplikowanych historiach miłosnych na tle zachodzącego słońca, z rżeniem konia w oddali, z delikatnym dźwiękiem pianina, jest to propozycja idealna. Nie ukrywam jednak, że w tej kategorii znajdą się pozycje znacznie lepsze. Tu widzimy sztampowy melodramat, klasyczny przedstawiciel gatunku, bez żadnych szczególnych zalet. Nie odmawiam mu jednak swojego uroku. Coś dla fanów, a raczej fanek gatunku, tylko i wyłącznie. Która z pań zakochała się pełnej namiętności scenie w lesie, z szablą w roli głównej, ręka w górę!


Moja ocena: 5/10


1 komentarz:

  1. Film oceniłam podobnie, ale nie myślałam zupełnie o Kenightley, a to taki oczywisty trop. Choć to dobrze, że nie obsadzają jej we wszystkich takich rolach, nie dałoby się oglądać wciąż jednej i tej samej historii. Mulligan jest urocza w tym filmie, ale prócz jej pięknej buzi, piosenki w jej wykonaniu i main theme Armstronga nie było w tym filmie nic, co mogłoby poruszyć. Też byłam w szoku, że TEN Vinterberg wziął się za tę ekranizację. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń